Zima w pełni. Właśnie uczniowie z pierwszych województw rozpoczęli ferie, a to automatycznie przekłada się na sytuację na stokach.
Z roku na rok liczba urządzeń kolejek i wyciągów w Polsce rośnie. Powoli, ale pojawiają się nowe ośrodki, istniejące już rozbudowują i unowocześniają swoja bazę. Teoretycznie miłośnicy białego szaleństwa mają do dyspozycji trasy o różnym stopniu trudności, od tras łatwiejszych, idealnych do nauki, po trudne i wymagające – dla zawodowców. Tyle teorii. A jak wygląda sytuacja w praktyce?
Zdecydowanym atutem polskich ośrodków jest dobre jedzenie, polska gościnność i niepowtarzalna atmosfera. W większości miejsc, gdzie znajdują się trasy narciarskie, istnieje dobrze rozwinięta baza noclegowa i restauracyjna. I pewnie dlatego co weekend tysiące ludzi wsiada w samochody czy pociągi i wyrusza na południe w poszukiwaniu narciarskich przygód. Cieszy narciarska aktywność Polaków. Martwią możliwości ośrodków. Nawet najlepiej zaplanowany i wyczekiwany wyjazd skończy się fiaskiem, jeśli zamiast upragnionego śniegu we włosach weekend spędzimy w kolejkach. Najpierw kolejka do parkingu. Oczywiście jest na to sposób, trzeba tylko odpowiednio wcześnie wstać, a nie zjawiać się na stoku w okolicach południa. Dobra organizacja ruchu samochodowego w kurortach jest w tej chwili palącą koniecznością. Zwłaszcza, że brakuje alternatywnych rozwiązań komunikacyjnych. Gdy już szczęśliwie uda się zostawić bezpiecznie samochód, czeka nas zakup karnetu i związana z tym kolejka do kasy- często tej jedynej otwartej. Nie bądźmy jednak marudni, czym jest kilkanaście minut w porównaniu z całym dniem szusowania?
No właśnie. Gdyby po kolejkach na parking, po karnet i – jeśli nie posiadamy własnego sprzętu – w wypożyczalni, czekanie w wężyku miało nas już nie spotkać, pewnie każdy wyjazd moglibyśmy zaliczyć do udanych. Najgorsze jednak dopiero przed nami. Wyciągi. Niestety to najsłabszy punkt polskich ośrodków. Tras w Polsce mamy o wiele mniej niż np. w sąsiedniej Słowacji, a zainteresowanie narciarzy równie wysokie. Przekłada się to na 20-30 minut czekania na wjazd na wymarzony szczyt, ponieważ przepustowość zazwyczaj wiekowych orczyków nie jest w stanie zapewnić płynnego przepływu narciarzy i snowboardzistów. To główny powód tego, że nasza turystyka przegrywa w porównaniu z ośrodkami położonymi tuż za granicami kraju – dla porównania, największa arena narciarska w Polsce, Szczyrk, dysponuje 22 km tras o łącznej przepustowości 8 800 osób/h. Szklarska Poręba – 7 400 osób/h, Karpacz – 6 600 osób/h, Jasna Niskie Tatry (Słowacja, źródło: www.nartyslowacja.pl) – 21 000 osób/h przy długości tras 35 km. To prawie dwuipółkrotnie więcej! Gdy spojrzymy na stoki pod takim kątem to okaże się, że paradoksalnie, płacąc trochę więcej za karnet całodzienny jest to inwestycja bardziej opłacalna, ponieważ brak kolejek skutkuje możliwościami większego wyżycia sportowego i większą ilością zjazdów. Może rozwiązaniem dla polskich ośrodków byłyby łączone karnety w regionach, tutaj jednak, poza Białką i Zieleńcem, właściciele małych ośrodków nie palą się do porozumienia. Znowu przykład z sąsiedniej Słowacji – tu na jednym karnecie można szusować w 5 położonych w rejonie ośrodkach (Jasna Chopok Północ i Południe, Tatrzańska Łomnica, Stary Smokovec i Liptowska Tepliczka), co daje ponad 51 km tras. Można? Okazuje się, że tak.